niedziela, 2 lutego 2014

Włoska wyprawa - odsłona pierwsza: Friuli-Wenecja Julijska (Friuli-Venezia Giulia)


Nie zna Włoch, kto odwiedził tylko jeden region, niezależnie, czy była to Toskania, Sycylia, Lazio, Veneto ecc. Właśnie z chęci poznania Italii narodził się pomysł na włoskie wakacje.
Wstępnie zaplanowałam trasę.
Środkiem lokomocji, a jednocześnie awaryjnym miejscem noclegowym, stał się nasz Outlander.
Budżet: jak zwykle ograniczony, choć priorytet miało paliwo, atrakcje oraz jedzenie.
Zrezygnowaliśmy z naszej standardowej trasy, czyli przejazdu przez Niemcy, Austrię aż do Brennero (najszybciej i jednocześnie najtaniej, bo za autostrady płaci się tylko w Austrii). Chcieliśmy poznać jak największy fragment z Włoch, więc już na wstępie założyliśmy, że przejedziemy od Północnego-Wschodu w kierunku południowym, a wrócimy przez regiony północno-zachodnie. 1000 km, dzień drogi i znaleźliśmy się w pierwszym na naszej drodze miasteczku.

Gemona przywitała nas swoim urokliwym spokojem. Znaleźliśmy małą restauracyjkę, pełną tubylców. To podglądanie miejscowych i podsłuchiwanie ich rozmów zrekompensowało długą drogę, ale wisienką na torcie była taka oto scenka:

Miejsce: małe miasteczko, restauracyjka z kilkoma stolikami
Osoby: staruszek Włoch, kelnerka
Czas: letni wieczór, gdzieś po 22.
Staruszek: wchodzi do restauracji, siada przy stoliku. Do stolika podchodzi kelnerka
Staruszek: Il cappuccino!

22 na zegarze! Mój świat się wali…
Cappuccino pija się tylko z rana… Jeden z mitów dotyczący tylko i wyłącznie turystów.

Następnego dnia przebyliśmy zaledwie 100 kilometrów docierając nad morze. Po drodze zatrzymaliśmy się w Udine (tak na marginesie miasto w którym można uczyć się polskiego) oraz w Palmanova – mieście idealnym, które stało się miejscem naszej wizyty ze względu… na swój kształt na mapie.


Udine pozostawiło po sobie miłe wrażenie, ale nie zapadło w pamięci. Ot ładne miasto z ładnym zamkiem (Castello di Udine).  



 


Palmanova nie znajduje się na głównym szlaku turystycznym. Niejednego, podobnie ja mnie, zaintryguje jednak kształt gwiazdy na mapie. Miasto idealne… na naszej trasie znalazło się jeszcze Urbino, ale to właśnie plan gwiaździstej, cichutkiej Palmanova wzbudził nasze zainteresowanie. Miasto najlepiej prezentuje się z góry, tak najlepiej i najpełniej można podziwiać pomysł architektów. Można do niego wjechać jedną z trzech bram, przejść się po wałach ziemnych odcinających miasto od otoczenia. Gdyby nie samochody zaparkowane na ulicach, asfalt na ulicach i stroje nielicznych mieszkańców, można byłoby zwątpić, czy nie przenieśliśmy się w czasie. W centrum znajduje się olbrzymi, szczególnie jak na rozmiary samego miasta, plac. Niestety nie dane nam było obejrzeć Palmanova przy okazji obchodów jednego z licznych świąt, kiedy plac w całości zapełnia się ludźmi.

 
Z Palmanova pojechaliśmy do Lignano Sabbiadoro. Sabbia d’oro oznacza złoty piasek, ale nie plaża i plażowanie było celem naszej podróży. Zachwyceni Gardalandem postanowiliśmy przetestować inne z włoskich parków rozrywki.
Niestety Gulliverlandia www.gulliverlandia.it/  przypomina raczej polskie lunaparki (łódzki, czy chorzowski), którym brak splendoru, koloru, światła, a także rollercoasterów, śmiechu i... samej rozrywki. Przybyliśmy do parku o 14 i zastanawialiśmy się, czy jest sens kupować bilety na 4 godziny (o 18 park jest zamykany, a bilet kosztuje dla osoby dorosłej prawie 20 euro). Okazało się, że te cztery godziny w zupełności nam wystarczyły. Z ciekawszych atrakcji: pokazy z fokami oraz mini-cyrk (na prawdę mini). Poza tym kilka odrapanych dinozaurów, akwarium, samochodziki, kilka dmuchańców. Zdecydowanie park czwartej kategorii. Plaża w Lignano Sabbiadoro faktycznie jest piaszczysta i długa, ale i gęsta od hotelowych leżaków. Wieczorem było na niej przyjemnie i cicho, ale kiedy odeszliśmy kawałek od plaży i weszliśmy w równoległą do niej uliczkę wyjaśniło się, gdzie przeniosły się tłumy plażowiczów. Uliczka przepełniona była ludźmi, tętniła muzyką z ukrytych dyskotek. Sklepikarze powiększali przestrzeń sklepową wystawiając towary na ulicę. Wielu ludzi uzna, że to idealne miejsce na odpoczynek, plaża, ciepłe i płytkie morze za dnia z ustalonym miejscem wypoczynku dziennego (wraz z pokojem otrzymuje się numerek leżaka), a wieczorem miejskie życie. Jeśli komuś miła jest bliskość natury i  spokój, to powinien się trzymać z daleka całego wybrzeża. A gdzie je znaleźć i czy to w ogóle możliwe? Odpowiedź w kolejnych odsłonach:)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Sycylia - czy to wciąż Włochy?

Za oknem mróz, a kolor nieba... no cóż odbiega od lazuru. Taka pogoda niewatpliwie sprzyja wpsomnieniom...
 
Od mojej wyprawy na Sycylię minęły już cztery lata. Pewnie gdyby moja podróż przypadła w innym okresie, wybrałabym inną formę zwiedzania i  moje wrażenia także byłyby zupełnie inne…
Zakochałam się we Włoszech nie wiedząc o tym, że zakochałam się we Włoszech północych, Włoszech poukładanych, czystych, odludnych i cichych. Zakochałam się w muzyce Zarillo i szumie wiatru na zboczach Dolomitów, w błękicie nieba i twardych ludziach gór. Zanim ruszyłam na Sycylię udało mi się zobaczyć poza Górną Adygą i Trydentem mały kawałek Lombardii i Veneto skupiony nad niemieckim morzem, czyli nad Jeziorem Garda. Już ten pierwszy krok zrobiony na południe, choć przecież ciągle pozostając na głębokiej Północy, powinien dać mi do myślenia. Ledwie sto kilometrów, a otoczenie zmieniało się radykalnie i nie chodzi tylko o palmy i temperaturę, ale o poziom decybeli, kolor tynków, ilość domów o które ludzie nie troszczyli się w takim stopniu, w jakim zdawało mi się, że czynią to Włosi. Szoku jednak nie przeżyłam, ale po raz pierwszy zauważyłam różnicę między włoskimi regionami. Ale wracając do podróży na Sycylię… miesiąc po pobycie nad Gardą poleciałam na tą największą z włoskich wysp. Nie był to samodzielnie zorganizowany wyjazd, ale wycieczka objazdowa z Itaki o przepięknej nazwie „Pomarańcze i mandarynki”. Pomarańcze i mandarynki na Sycylii owszem znalazłam, ale z marcepanu, bo we wrześniu można co najwyżej pooglądać drzewka pomarańczowe…
Przylot: wylądowaliśmy w Palermo w środku nocy, zdaje się, że z piątku na sobotę. Kiedy dojeżdżaliśmy do Palermo ostatnie niedobitki wracały z nocnych imprez. Miasto mimo później godziny jeszcze nie zdążyło usnąć, a śmieciarze nie zdążyli usunąć pozostawionych przez tłumy imprezowiczów śmieci. Moja pierwsza myśl, to: „uciekać”. Tłumy, hałas, śmieci… ciężko się odnajduję w takich klimatach.

Pierwsze dwa dni spędziliśmy w Palermo i okolicach. Gdybym miała kogoś rozkochać w Sycylii, to na pewno zaplanowałabym zupełnie inną kolejność zwiedzania. No ale my zaczęliśmy od Palermo. Po powrocie z tejże wycieczki obejrzałam wspólnie ze znajomymi zdjęcia ze stolicy regionu i byli zdziwieni dlaczego tak mi się tam nie podobało. Dzisiaj oglądając zdjęcia też się sama sobie dziwię, a mój stosunek do Południa się ciut zmienił, ale potrzebowałam do tego kilkunastu tygodni we Włoszech i poznania różnorodności Półwyspu.


Hotel: trzygwiazdkowy hotel w Val di Sole, czy w Val di Fiemme, to pachnące, błyszczące czystością zacisze, gdzie można nie tylko odpocząć, ale i spróbować lokalnych przysmaków, poczuć się naprawdę pożądanym gościem. Trzygwiazdkowy hotel w dużym mieście na Południu opłacony przez to samo biuro podróży, to… „mała” pomyłka. Wystarczy, aby odpocząć po nużącej podróży, ale już nie na to, żeby nacieszyć się pobytem, a już na pewno nie daje możliwości spróbowania lokalnych potraw (co więcej, mimo znacznie lepszych warunków w hotelach w innych częściach wyspy, nigdzie posiłki nie warte były polecenia, co nie oznacza, że nie warto spróbować sycylijskiej kuchni, po prostu nie wolno szukać jej w hotelach).

Atrakcje: Przejazd za dnia po Palermo pozwala zmienić zdanie o mieście, mieście w którym faktycznie Europa miesza się z Orientem. Morze, wzgórza Monte Pellegrino oraz przepiękne budynki, niektóre misternie koronkowe, barokowe, secesyjne, oraz w których nawet laik dostrzeże wpływy arabskie. Ja zwiedzałam Palermo we wrześniowym upale, który przedłużał nasze polskie, zawsze za krótkie lato. Na pewno odradzałabym zwiedzanie Sycylii w sierpniu, czy lipcu. Jestem w stanie wyobrazić sobie Sycylię wczesną wiosną… to jest jakiś pomysł na kolejną podróż… Ale wracając do września 2009 roku. Obowiązkowe punkty każdej wycieczki: katedra, fontanny, Piazza Bellini… Mnie jednak w pamięci zapadł samotny spacer po mieście. Samotny, ale szybki, bo szybko zrezygnowałam z powolnego wałęsania się po zaułkach Palermo. Dlaczego? Kilka kroków główną arterią miasta wystarczyło, aby pojawił się jakich młody Włoch na rowerze, którego kilkakrotny przejazd obok mnie kazał mi się zastanowić nad celem jego powrotów. Niewątpliwie byłam turystką i wyglądałam jak turystka: blond włosy, samotna kobieta, Nikkon na szyi… Nie wiem co chciał i chyba nie chcę wiedzieć. Spokojnie i swobodnie poczułam się dopiero, w rzadko chyba odwiedzanym przez turystów, ogrodzie botanicznym. Niezupełnie przypadkowy, ale dobry wybór, na odetchnięcie od tętniącego miasta. Inny zapamiętany przeze mnie obrazek, to grupowe zwiedzanie jednego z rynków. Pewnie nie wybrałabym się tam samotnie, ale chętnie na dłużej zatrzymałabym się przy stoiskach z rybami (np. wielkimi rybami piłami po 15 euro za kg), popróbowała lokalnych specjałów. A tak pozostał mi głównie szum w uszach.


 


I jeszcze jedno: miałam duży dylemat, czy można do Łodzi zaprosić Włochów, Łodzi z odrapanymi kamienicami, Łodzi szarej, Łodzi z graffiti na murach. Po Palermo, ale tak naprawdę już po wizycie w Trydencie, przestałam mieć takie obiekcje.




MONREALE: Katedra z zewnątrz nie robi specjalnego wrażenia, szczególnie, że widok ze wzgórza zapiera dech w piersi i odwraca od niej uwagę. Przekraczając próg kościoła otwieramy jednak oczy, a jednocześnie buzię (nie da się inaczej). Można czytać o złotych mozaikach, można je oglądać na zdjęciach, ale dopiero ich widok na żywo pozwala się nimi zachwycić. Wizyta w Monreale była miłą chwilą wytchnienia od miasta i zaskoczyła mnie misternością, a jednocześnie ogromem mistrzostwa średniowiecznych artystów. To na pewno trzeba choć raz w życiu zobaczyć, lepiej jeszcze mieć dłuższą chwilę na kontemplację dzieł anonimowych mistrzów.

SEGESTA: „rewelacyjnie zachowana świątynia z V w. p.n.e.”, uwierzcie, że zdjęcia świątyń greckich nie oddają ich ogromu. Trzeba stanąć pod, czy przy, kolumnie takiej świątyni, zbliżyć się do niej, dotknąć, żeby poczuć ten ogrom, a przy okazji pomyśleć „jak oni to postawili?”. Podobne wrażenie jak ogromne kolumny świątyni zrobiły na mnie (i robią do tej pory) kilkumetrowe kwiaty agawy. A jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie to, że kwitnie ona tylko raz, a potem umiera (choć nie zweryfikowałam tego po dzień dzisiejszy).
 

ERICE: kościół z niesamowitymi zdobieniami sufitu, które przypominały mi kurpiowskie zdobienia wielkanocnych jajek sitowiem, wieże, wąskie, pnące się pod górę uliczki oraz po raz kolejny cudowne widoki…
 
 

CALTABELLOTTA: nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby w programie wycieczki po Sycylii umieścić obok najważniejszych punktów turystycznych to senne miasteczko, ale jestem pewna, że był to genialny pomysł. To w Coltabellotta z jedną maleńką kawiarnią, ludźmi siedzącymi na zewnątrz swych domostw, sznurami suszącego się prania (i anegdotą, że te wywieszane musiały być nieskazitelnie białe i że świadczyły o wywieszającej je kobiecie), kobietach w czerni, poczułam po raz pierwszy urok Sycylii. Tam też okazało się jakim problemem dla Polaka nie chodzącego po kawiarniach może być zamówienie zwykłej kawy. Po pierwsze dlaczego „oni” nie rozumieją słowa „kawa” (cava, to po włosku kopalnia/kamieniołom), a jak już rozumieją (w końcu, co grupa turystów może chcieć zamówić w kawiarni), to dlaczego nie wiedzą o jaką kawę chodzi, no taką zwyczajną dużą kawę z dużą ilością mleka, a nie jakiś naparstek mocnego naparu. Mniej więcej przy czwartym zamówieniu barista zaczął podawać cappuccino, które w miarę spełniło oczekiwania Polaków. Nie musze dodawać, że w małym miasteczku, na totalnym odludziu w menu nie było caffe’ americano.

AGRYGENT: Dolina Świątyń, kolejny z obowiązkowych punktów na mapie turysty odwiedzającego Sycylię, „jedno z najważniejszych miejsc archeologicznych w basenie Morza Śródziemnego”. Za drugim razem potęga świątyń nie robi już takiego wrażenia. Na mnie chyba większe wrażenie zrobiły drzewa oliwkowe, które prawdopodobnie mogły być z okresu budowy odwiedzanych przez nas świątyń, ale na pewno wciąż były żywe.

NOTO: to faktycznie barokowa perełka, ale ja najlepiej pamiętam widok mężczyzn, mężczyzn siedzących przy fontannie, mężczyzn grających w parku w karty, mężczyzn chodzących po ulicach miasta, mężczyzn w kawiarniach. Nie mam jakiegoś filtru, po prostu świat kobiet i świat mężczyzn przenikają się tu w niewielu warstwach.

SYRAKUZY: nie pamiętam ani starego miasta, ani Duomo. Pamiętam za to źródło Aretuzy z papirusami, może dlatego, że widziałam je po raz pierwszy, pamiętam także fantastyczne owoce morza zjedzone w mieście i popite chłodnym winem. Latomia del Paradiso z grotą zwaną Uchem Dionizosa nie zapisały się w mojej głowie w przeciwieństwie do świeżego soku z pomarańczy kupionego od ulicznego sprzedawcy.
 

ETNA: jeśli widziało się jeden wulkan, to tak jakby widziało się dowolny inny. Etna była jednak moim pierwszym wulkanem. Co więcej wjazd na Etnę odbywa się w etapach: kolejka, wjazd jeepem (nie znam się na samochodach, ale wg mnie to raczej ciężarówki), spacer. Sceneria mocno filmowa. Podobnież ze szczytu Etny widoki rozpościerają się tylko wcześnie rano, a ja na Etnie znalazłam się w godzinach popołudniowych, więc widoki jakie mogłam obserwować, to głównie mgły i czarne skały. Niesamowitą frajdę sprawił mi natomiast wjazd jeepem, być może dlatego, że jeden jedyny raz na Sycylii było mi dane, z moim, wtedy jeszcze bardzo koślawym, włoskim, pogadać z żywym Włochem. Włochem, który pozwolił mi wjechać na Etnę w kabinie kierowcy. A po wizycie w pobliżu kraterów obowiązkowe zakupy. Jedyną rzeczą jaką przywiozłam z Sycylii, poza wspomnieniami i kilkoma tysiącami zdjęć, była nalewka (?) o niesamowitym kolorze ognistej lawy i jeszcze bardziej ognistym smaku (70%). Rozmawiałam jakieś dwa tygodnie z Sycylijczykiem, który twierdził, że tak mocnych alkoholi nie sprzedaje się na Sycylii, ale nie wymyśliłam tego sobie: http://www.distilleriefichera.it/scheda_fuoco.php

TAORMINA: Gdybym stąd rozpoczęła moją wędrówkę po Sycylii pewnie wracałabym tam po wielokroć, nie potrzebowałabym kilku lat przerwy. Miasteczko jest urocze, zielone, zjawiskowe…, tak właśnie wyobrażam sobie Włochy i do takich Włoch wracam.


Mozaiki z dziewczętami w bikini, które widziałam po raz pierwszy na zajęciach z plastyki w podstawówce. Z ciekawostek: część mozaik jest ekspozycją, a część zwykłym chodnikiem, który depczą tysiące turystów.

ENNA: „pępek Sycylii”, kolejne miejsce z dala od szlaku turystycznego, niestety już bez uroku sennego małego miasteczka, choć bliższe chyba Sycylii niż większość odwiedzonych przeze mnie miejsc tamtego września.

 

 

MIGAWKI


1)      Jakiś hotel, gdzieś na Sycylii: do hotelowej restauracji wchodzą dwie Polki: matka i córka, żadna z nich nie najmłodsza, żadna nie przykuwająca uwagi swym wyglądem. Dwóch Włochów siedzących przy stoliku bez żadnego zawstydzenia ogląda kobiety zaczynając od stóp powoli prześlizgując się po całej sylwetce kończąc na głowie i powtarzają tą czynność w tym samym kierunku: od dołu do góry. To że kobiety są świadkami tej obserwacji nie robi na mężczyznach najmniejszego wrażenia i wcale ich nie zniechęca do tej czynności;

2)      Inny hotel, też gdzieś na Sycylii: do hotelu wchodzi mężczyzna, znajomy jednego z pracowników hotelu. Podchodzi do tegoż mężczyzny i na oczach grupy turystów wita się z nim całując go w oba policzki (nie nie, to nie tak jak myślicie, to zwyczajowe powitanie znajomych mężczyzn);

3)      Noto (albo inne dowolne miasto), księgarnia (albo inny dowolny sklep), godzina 19: dumna z rocznej nauki języka włoskiego i umiejętności dogadywania się w tym języku, na powitanie grzecznie mówię „Buongiorno”, a w odpowiedzi widzę osłupiałą minę sprzedawczyni (o tej porze? O tej porze mówi się „Buona sera”!)

4)      Segesta (albo inne dowolne miasto), restauracja (ta, albo dowolna inna): dumna z rocznej nauki języka włoskiego i umiejętności dogadywania się w tym języku grzecznie proszę o menu „il menù, per favore”, w odpowiedzi widzę osłupiałą minę kelnera, który – na marginesie – już nie powrócił (menu, a nie menù, kto słyszał, żeby wymawiać to  z francuska???)

5)      Plaża w Cefalu: skrawki piasku wyrwane skałom, chciwie zagarnięte przez hotele

6)     Plaża gdzieś na południu: cudowny jasny piasek, gdyby nie lazur nieba, łatwo byłoby pomylić z szerokimi plażami Karwi



Kto odwiedził Toskanię, Lombardię, Piemont, Abruzję, czy Ligurię odwiedzając Sycylię może się zastanawiać, czy to na pewno Włochy. W taką wątpliwość poddawali moi znajomi Włosi z Piemontu. To na pewno inny świat, świat który nie pozostawia nikogo obojętnym, świat w którym odnajdzie się zarówno ktoś taki jak ja szukający piękna przyrody, ciszy, dobrego jedzenia, jak i ktoś poszukujący zabawy i gwaru, czy też ktoś łaknący zabytków. Wiem tylko, że na Sycylię nie wybiorę się sama, choć wierzę, że znajdą się inne osoby, które będą się czuć na Sycylii w pełni bezpieczne.
 

czwartek, 21 listopada 2013

Sardynia - zielona wyspa (w maju)

SARDYNIA
Nad Sardynią przeszedł właśnie cyklon o wdzięcznej nazwie Cleopatra http://www.ilfattoquotidiano.it/2013/11/19/maltempo-sardegna-16-morti-e-2700-sfollati-letta-lo-stato-ce-e-fa-il-massimo/782490/#foto-la-furia-dellacqua-a-torpe-nuoro. Niestety poza wdzięczną nazwą królowa pozostawiła po sobie ogromne zniszczenie, kilkanaście osób zabitych, a blisko 3000 osób musiało uciekać. Szacowanie strat pewnie trochę potrwa…
Sardynia pod koniec maja była niesamowicie zielona.

Próbowałam się dopytać, czy to tak normalnie. Gospodyni jednego z B&B, w którym nocowaliśmy odpowiedziała, że w tym roku jest wyjątkowo zielona. Ale na pytania „A jak jest w sierpniu?” nasapała się, namachała rękoma, ale przez usta jej nie przeszło że nie. Warto więc na Sardynię wyruszyć właśnie na wiosnę. Przyroda o tej porze roku jest niesamowita: kwitnące rododendrony, opuncje, jakaranda mimozolistna (niezwykłe fioletowe kwiaty)… a do tego niesamowita ilość odcieni zieleni… Domyślam się, że na Sycylii musi być o tej porze podobnie (niestety Sycylię odwiedziłam tylko we wrześniu).
jakaranda mimozolistna

W maju można podjeść czereśni (olbrzymie, słodkie i soczyste), truskawek, ale odkryliśmy dla siebie także nespolo del Giappone. Ich polska nazwa to niewiele mówiące nieśplik japoński/miszpelnik japoński/groniwełjapoński/kosmatka japońska… Szkoda, że się ich nie sprowadza do Polski. Sąwielkości śliwki, mają dość grubą skórkę i są słodko-gorzkie. Kryją w środku pojedynczą, podwójną, a czasami nawet poczwórną pestkę gładką, jak nasze kasztany. Znalazłam także corbezzolo, o którym dotychczas tylko słyszała. Niestety poza smakiem miodu nadal nie wiem “czym się je je”. Sardynia, to owoce morza, fantastyczne cozze, czy bottarga. Ale w zachwyt wprawił nas makaron z pomidorami, grillowane bakłażany i cukinie – proste i tak niesamowite.

To co poza zielenią bardzo mi się podobało to góry – niestety w ciągu tak krótkiego okresu oraz ze względu na pogodę nie udało nam się ruszyć na szlaki… następnym razem…

Cztery dni, jak dwutygodniowe wakacje…

środa, 20 listopada 2013

Manufaktura cukierków (Warszawa)

Są miejsca, które rozczarowują oraz takie, które udawadniają, że magia istnieje. Na Nowym Świecie 21 w Warszawie istnieje takie magiczne miejsce http://www.manufaktura-cukierkow.pl/  

Szperając w Internecie znalazłam podobne w Krakowie http://www.ciuciukrakow.pl/, Wrocławiu i Poznaniu http://www.slodkieczarymary.pl/, Trójmieście http://www.ciuciu.pl/, czy w Szczecinie http://cukierlukier.pl/ , ale czym innym jest oglądać zdjęcia, a czym innym poczuć…
No właśnie… jeszcze przed otwarciem drzwi do malutkiego, skąd inąd, lokalu na Nowym Świecie, przyciągnął mnie ten słodki zapach. Nie przekażę Wam go, musicie sami to poczuć! Karmel wymieszany z wszelkimi słodkościami, a i na pewno z sercem osób tam pracujących. A na miejscu… cuda! Co godzinę rozpoczynają się pokazy formowania małych dzieł sztuki. W ciągu kilkudziesięciu minut powstają kolorowe maleńkie cukierki w środku których odnajdziemy kwiatku, serduszka, czy… napisy! Cynamon, śliwka, kawa, poziomka, jabłko, kokos, mięta… Wszystkiego chciałoby się spróbować. Ceny niestety/na szczęście trochę ten niepohamowany apetyt kontrolują (7zł za 10dkg, czy jak za bardzo bardzo bardzo dobrą czekoladę). Oglądanie i wąchanie nic nie kosztuje, a jedna lub dwie porcje zjedzone z bliskimi na pewno nie zaszkodzą:)

Już wiem, ze to nie jest miejsce wyjątkowe w ujęciu niepowtarzalności pomysłu, tym lepiej, bo zamierzam odwiedzić inne „manufaktury”. A na razie pozostaje mi zrobienie karmelowego lizaka w domu, na patelni. Dla tych, którym podobny pomysł przyjedzie do głowy uwaga: pohamujcie apetyt i nie próbujcie w trakcie przyrządzanie. Ja za każdym razem parzę sobie język. A dla tych, którzy lubią eksperymenty polecam kurczaka w sosie karmelowym…


Cena: 0zł, no chyba, że skusicie się na kupno karmelków (a sądzę, że tak się stanie)

Ocena: Poza oceną:)

Aaaa.... i coś do kompletu:
Wyciągarka do cukierków: https://www.ministerstwogadzetow.com/wyciagarka-do-slodyczy.html
Maszyna do sortowania cukierków Skittles: http://www.wykop.pl/link/1309845/maszyna-do-sortowania-cukierkow/
Przepis na masę cukrową (wypróbowałam, choć muszę jeszcze nad tym popracować) http://qchnia.wordpress.com/2009/02/12/masa-cukrowa-bez-glukozy/ no i robiłam z glukozą

Warszawa: Muzeum Fryderyka Chopina


Są takie miejsca, które przyciągają. Są takie miejsca, których nie można ominąć. Są takie miejsca, które odkrywamy przypadkiem. Są również takie miejsca o których marzymy, a potem jesteśmy zaskoczeni, że to możliwe…, że naprawdę aż tak, że WOW!!!
Niestety są też takie, których wyczekujemy i być może właśnie z tego powodu rozczarowują.

Byłam oczywiście w Żelazowej Woli, byłam „jakiś czas temu”. Od kiedy zobaczyłam reportaż z Muzeum przy Okólnej 1, wiedziałam, że chcę je odwiedzić. Trochę czasu zeszło, bo jak sprawdziłam, otwarto je w 2010 roku.

Muzeum Fryderyka Chopina w Pałacu Ostrogskich http://chopin.museum/pl było więc celem wizyty w Warszawie. Celem numer 1. Bilety kupiłam on-line (http://bilety.chopin.museum) , co okazało się zbędne, ale może to kwestia pory (wakacje). Tłumów turystów nie było, nikt się nie pchał. Muzeum zwiedzali pojedynczy turyści, sami obcokrajowcy (Włosi, Japończycy, Brytyjczycy…). Weszliśmy przed wyznaczoną godziną z kartą, która otwiera świat Chopina… No właśnie… bardziej Chopina niż jego muzyki, przynajmniej ja miałam takie odczucie. Muzeum jest super nowoczesne, przesiąknięte elektroniką, najnowszymi gadżetami w stylu książek, których przewracanie pustych stron umożliwia otwieranie kolejnych plików, zbliżanie karty pozwala odtwarzać informacje itd. itd. Niestety nie można kontemplować muzyki. Tzn. znajdziecie mnóstwo stanowisk, gdzie zakładając słuchawki usłyszycie muzykę, ale możecie zrobić to tylko w pojedynkę. Wyjątkiem jest jedna sala z fortepianem, w której, także przy użyciu magii XXI wieku, można odtworzyć wybrany utwór.

Myślę, że to muzeum w pierwszej kolejności dla lubiących współczesną technikę. Mnie osobiście wystarczyłyby sale, w których można byłoby wspólnie zatopić się w muzyce. Twórcom muzem chyba jednak nie oto chodziło. W poszczególnych salach odnajdujemy informacje o życiu Chopina, Warszawie z tego okresu, ciekawostki. Ot współczesna odsłona typowego muzeum. Trochę szkoda. Warto odwiedzić to miejsce, chociażby po to, żeby później udać się do filharmonii, albo spocząć na kanapie w domu i posłuchać muzyki Chopina…

 

Cena: 22zł/14zł

Ocena: nie umiem ocenić, pewnie niektórym przypadnie do gustu, ja… rozczarowałam się

wtorek, 1 października 2013

Warszawa: Centrum Nauki Kopernik


Warszawa - Centrum Nauki Kopernik

Miejsca takie jak Centrum Nauki Kopernik przyciągają mnie od dawna. "Bywając w świecie" poszukuję właśnie tego typu rozrywki. Odwiedziłam m.in. paryskie Cité des Sciences et de l'Industrie http://www.cite-sciences.fr, chicagowskie The Museum of Science and Industry http://www.msichicago.org/ i The Field Museum http://fieldmuseum.org, ale także maleńkie Muzeum Przyrody w Kazimierzu Dolnym www.muzeumnadwislanskie.pl/index.php?r=315, czy łódzkie Eksperymentarium http://experymentarium.pl/ i niecierpliwie czekałam na okazję odwiedzenia Kopernika. Do Centrum Nauki wybraliśmy się w cztery pary (sami dorośli, choć przekrój wieku dość znaczny) wcześniej kupując bilety przez Internet. Oba wybory były ze wszech miar słuszne. Gdyby nie wcześniejszy zakup biletów zamiast znaleźć się w Centrum Nauki w ciągu 5 minut odstalibyśmy pewnie ze dwa-trzy kwadranse w kolejce (była znacznie krótsza niż się spodziewałam), a gdybym odwiedziła Kopernika sama pewnie nie bawiłabym się tak dobrze.

Zaraz po wejściu do środka zaczęliśmy się niepewnie rozglądać nie wiedząc w którym kierunku powinniśmy się udać. Dzieciaki nie mają takich problemów i biegają po całym obiekcie tętniącym gwarem śmiechów i rozmów. Ze względu na otwarte przestrzenie obu pięter dźwięki dobiegają ze wszystkich stron i człowiek czuje się jak w dużym ulu. Nas ta ilość decybeli trochę onieśmieliła, a brak „kierunku zwiedzania” zatrzymał na dłuższą chwilę przy kasach. Ostatecznie rozdzieliliśmy się na grupki. Równie dobrze jak dzieciaki bawiliśmy się bańkami mydlanymi (choć dzieci traktowały nas jak intruzów, gdy chcieliśmy brać udział w zabawie, tak jakby dorośli nie mieli prawa do zabawy, być może „ich” dorośli przyzwyczaili je do braku szaleństwa i chęci współuczestniczenia w dziecięcym świecie magii, podobnie było przy pozostałych stanowiskach), sprawdzaliśmy czy możemy sami siebie podnieść, czy moglibyśmy konkurować w biegu z żółwiem, żabą, czy antylopą oraz jaki jest nasz refleks. Przyglądaliśmy się dzieciom latającym na dywanie, czy oglądającym różne eksperymenty.

Niestety mimo całej mojej otwartości i chęci zabawy po dwóch godzinach miałam ochotę uciec z tego miejsca. Powód? Hałas i… mnogość obiektów/doświadczeń do ogarnięcia. Centrum jest fantastycznym miejscem dla Warszawiaków, którzy mogą eksplorować co jakiś czas poszczególne części Kopernika. Niestety dla osób przybywających „z zewnątrz”, które chciałyby w ciągu jednego dnia zobaczyć, dotknąć, sprawdzić „wszystko”, to bardzo męczące doświadczenie. Myślę, że nawet Ci, którzy spali na lekcjach fizyki, czy chemii pamiętają z nich wystarczająco dużo, żeby błąkać się po Koperniku próbując znaleźć coś co nas zadziwi, zaskoczy, spowoduje że otworzymy szeroko buzie i oczy zapominając o naszym wieku.

Czy polecam odwiedzenie Centrum? Hmmm… Jeśli zabierzecie dzieci (nie ważne czy swoje, ale do kidnapingu nie zachęcam;), albo będziecie w stanie wybrać tylko fragment, albo… Można znaleźć argumenty dla wizyty w Koperniku, ja chyba wybrałabym mniejsze obiekty, albo – mając pod opieką dzieci – samodzielnie wykonując eksperymenty, bo… większość możecie naprawdę zrobić sami i to ze znacznie większą satysfakcją. Ja już myślę o wieczorze dla moich znajomych i pokazach ze znikającą butelką http://www.spryciarze.pl/zobacz/jak-rozpuscic-butelke-w-szklance , robiąc większe i mniejsze, okrągłe lub kwadratowe bańki mydlane www.spryciarze.pl/poradniki-tekstowe/zobacz/jak-zrobic-banki-mydlane, www.spryciarze.pl/zobacz/jak-tworzyc-kwadratowe-banki-mydlane (wg mnie warto zainwestować w płyn do baniek mydlanych), czy rozwiązując zagadki logiczne.

Ocena: ** (no cóż, rozczarowanie, ale w jakim stylu, ocena baaaardzo subiektywna)

Cena: 25/16zł

środa, 18 września 2013

Zakręcone miejsca: Warszawa - Niewidzialna wystawa

Do Warszawy staram się jeździć jak najrzadziej. Przeszkadza mi niesamowity pęd, hałas, mega szerokie ulice i ogromniaste odległości między przystankami. Dodatkowo dopiero po n-tej wizycie nauczyłam się odnajdować w labiryncie korytarzy na Dworcu Centralnym. Po wizytach służbowych w „stolycy" jak najszybciej wsiadałam w pociąg, aby zdążyć przed tłumem pracujących w Warszawie, a dojeżdżających. W moim przypadku wyjazd do Warszawy wymaga naprawdę dobrego powodu i taki powód dzięki moim przyjaciołom się znalazł. Tym razem to nie ja przecierałam szlaki i zachęcałam do odwiedzin w jakimś miejscu, ale udawałam się czyimiś śladami. Miejsce, które tak poruszyło moją przyjaciółkę, a zrobiło ogromne wrażenie na mnie to Niewidzialna wystawa http://niewidzialna.pl
Nie jest to oryginalny pomysł, bo pierwsza taka wystawa, jak podano na stronie Wystawy, powstała w 2007 w Budapeszcie. Nie ma to jednak znaczenia, bo w Polsce takich lub podobnych miejsc nie ma.
Wystawa jest okazją do poznania świata osób niewidomych, sprawdzenia innych niż wzrok zmysłów, spojrzenia od innej strony na to czym jesteśmy obdarzeni. Dawno nie znalazłam się w totalnej ciemności i nie miałam okazji w pełni się skoncentrować. Co „zobaczyłam” (tego czasownika żadne z nas, osób widzących, nie potrafiło nawet tylko na czas zwiedzania odrzucić) na Wystawie? Tego, zgodnie z prośbą prowadzących Wystawę, zdradzić nie mogę. Mogę powiedzieć tylko, że zawierzyłam słuchowi, dotykowi, węchowi… Nie było łatwo, ale na pewno niezwykle, interesująco i zmysłowo. W naszej drodze przez świat niewidomych poprowadzili nas fantastycznie ludzie, gotowi odpowiadać na wszystkie pytania, mające poczucie humoru i pięknie brzmiące głosy (przepięknie). Wrażenia? Moje pełne ahów i ochów i odczucie, że to nie najgorsze co może nas w życiu spotkać, choć na pewno nie najłatwiejsze. Przyjaciółka miała odmienne odczucia, raczej z gatunku „to straszne”. Nieważne co poczujecie po odwiedzeniu Wystawy, na pewno poczujecie, zmienicie zdanie o swoim życiu i  o tym co ważne. Zabierzcie ze sobą przyjaciół, rodziców, dzieci, to na pewno będzie zadziwiających 90 minut (w tym 0,5 godz. w ciemnościach).
Fot. yankodesign.com
za:
http://technow.pl/telefon-komorkowy-na-jezyk-braille%E2%80%99a
 
Rezerwacji można dokonać na stronie, jeśli tego nie zrobicie, to być może będziecie musieli poczekać, bo co 15 minut wchodzą na Wystawę maksymalnie 8-osobowe grupy.
Cena: warta każdej minuty (21/16 w tygodniu; 25/21 w weekend kupując online, na miejscu ceny wyższe o 3zł).
Ocena: *****
 
Do kompletu: na miejscu można coś przekąsić lub napić się ciągle wypatrując w mroku jakichkolwiek znaków. Wydawało mi się, że w większych miastach można odwiedzić restauracje organizujące kolacje w ciemnościach. Z tego co udało mi się ustalić to w Łodzi Restauracja TiTi organizuje raz na jakiś czas kolacje. (najbliższa 28 września http://www.titi.com.pl/kolacja-w-ciemnosci/) W Warszawie można było spróbować, czy „jemy” także oczami w Dans le Noir, ale nie jestem w stanie odnaleźć tej restauracji (odnośnik http://www.danslenoir.com/novotelwarsaw/?l=pol zawiera info dla… 2008 roku!). Posiłek w kompletnych ciemnościach można spożyć w Poznaniu (http://www.darkrestaurant.pl/witamy.php  , opinie http://kuchniaslonia.blogspot.com/2013/01/jedzenie-w-ciemnosci-czyli-dark.html; zestaw 60-120zł) – chętnie się wybiorę, to musi być naprawdę niezwykłe, choć wiem, że sporo z moich znajomych nie zjadłoby niczego czego wcześniej nie widziało. Pamiętam efekt, jaki wywołało podanie na pewnym hallowin-owym przyjęciu „dżdżownic” z ciemnej galaretki, czy grobów (czarne pokruszone oreo… ale o tym kiedy indziej). Wniosek: ludzie lubią wiedzieć co jedzą, a nawet jak wiedzą, to jeśli nie widzą, to może nie być łatwo.
Jako, że nie znalazłam restauracji w której można by spożyć jedzenie w ciemnościach postawiłam na innego typu jedzeniowe szaleństwo: lody w przedziwnych smakach. Od dawna marzyły mi się lody pomidorowe, a w necie udało mi się znaleźć informacje o włoskiej lodziarni w Warszawie, która specjalizuje się w niezwykłościach. Niestety na Nowym Świecie wspomniana lodziarnia już nie istnieje, a brak było wskazówek gdzie jest przeniesiona. Dopiero w domu znalazłam informację, że Limoni Canteri 1952 https://www.facebook.com/limoni1952 mieści się teraz na Zwycięzców oraz na Dąbrowskiego (na pieszo raptem 10 minutL), a więc lody buraczkowe, marchewkowe, czy piwne muszą poczekać „sarà prossima volta”…
 
W następnym odcinku o innych miejscach w W-wie, nadziejach i rozczarowaniach…