środa, 18 września 2013

Zakręcone miejsca: Warszawa - Niewidzialna wystawa

Do Warszawy staram się jeździć jak najrzadziej. Przeszkadza mi niesamowity pęd, hałas, mega szerokie ulice i ogromniaste odległości między przystankami. Dodatkowo dopiero po n-tej wizycie nauczyłam się odnajdować w labiryncie korytarzy na Dworcu Centralnym. Po wizytach służbowych w „stolycy" jak najszybciej wsiadałam w pociąg, aby zdążyć przed tłumem pracujących w Warszawie, a dojeżdżających. W moim przypadku wyjazd do Warszawy wymaga naprawdę dobrego powodu i taki powód dzięki moim przyjaciołom się znalazł. Tym razem to nie ja przecierałam szlaki i zachęcałam do odwiedzin w jakimś miejscu, ale udawałam się czyimiś śladami. Miejsce, które tak poruszyło moją przyjaciółkę, a zrobiło ogromne wrażenie na mnie to Niewidzialna wystawa http://niewidzialna.pl
Nie jest to oryginalny pomysł, bo pierwsza taka wystawa, jak podano na stronie Wystawy, powstała w 2007 w Budapeszcie. Nie ma to jednak znaczenia, bo w Polsce takich lub podobnych miejsc nie ma.
Wystawa jest okazją do poznania świata osób niewidomych, sprawdzenia innych niż wzrok zmysłów, spojrzenia od innej strony na to czym jesteśmy obdarzeni. Dawno nie znalazłam się w totalnej ciemności i nie miałam okazji w pełni się skoncentrować. Co „zobaczyłam” (tego czasownika żadne z nas, osób widzących, nie potrafiło nawet tylko na czas zwiedzania odrzucić) na Wystawie? Tego, zgodnie z prośbą prowadzących Wystawę, zdradzić nie mogę. Mogę powiedzieć tylko, że zawierzyłam słuchowi, dotykowi, węchowi… Nie było łatwo, ale na pewno niezwykle, interesująco i zmysłowo. W naszej drodze przez świat niewidomych poprowadzili nas fantastycznie ludzie, gotowi odpowiadać na wszystkie pytania, mające poczucie humoru i pięknie brzmiące głosy (przepięknie). Wrażenia? Moje pełne ahów i ochów i odczucie, że to nie najgorsze co może nas w życiu spotkać, choć na pewno nie najłatwiejsze. Przyjaciółka miała odmienne odczucia, raczej z gatunku „to straszne”. Nieważne co poczujecie po odwiedzeniu Wystawy, na pewno poczujecie, zmienicie zdanie o swoim życiu i  o tym co ważne. Zabierzcie ze sobą przyjaciół, rodziców, dzieci, to na pewno będzie zadziwiających 90 minut (w tym 0,5 godz. w ciemnościach).
Fot. yankodesign.com
za:
http://technow.pl/telefon-komorkowy-na-jezyk-braille%E2%80%99a
 
Rezerwacji można dokonać na stronie, jeśli tego nie zrobicie, to być może będziecie musieli poczekać, bo co 15 minut wchodzą na Wystawę maksymalnie 8-osobowe grupy.
Cena: warta każdej minuty (21/16 w tygodniu; 25/21 w weekend kupując online, na miejscu ceny wyższe o 3zł).
Ocena: *****
 
Do kompletu: na miejscu można coś przekąsić lub napić się ciągle wypatrując w mroku jakichkolwiek znaków. Wydawało mi się, że w większych miastach można odwiedzić restauracje organizujące kolacje w ciemnościach. Z tego co udało mi się ustalić to w Łodzi Restauracja TiTi organizuje raz na jakiś czas kolacje. (najbliższa 28 września http://www.titi.com.pl/kolacja-w-ciemnosci/) W Warszawie można było spróbować, czy „jemy” także oczami w Dans le Noir, ale nie jestem w stanie odnaleźć tej restauracji (odnośnik http://www.danslenoir.com/novotelwarsaw/?l=pol zawiera info dla… 2008 roku!). Posiłek w kompletnych ciemnościach można spożyć w Poznaniu (http://www.darkrestaurant.pl/witamy.php  , opinie http://kuchniaslonia.blogspot.com/2013/01/jedzenie-w-ciemnosci-czyli-dark.html; zestaw 60-120zł) – chętnie się wybiorę, to musi być naprawdę niezwykłe, choć wiem, że sporo z moich znajomych nie zjadłoby niczego czego wcześniej nie widziało. Pamiętam efekt, jaki wywołało podanie na pewnym hallowin-owym przyjęciu „dżdżownic” z ciemnej galaretki, czy grobów (czarne pokruszone oreo… ale o tym kiedy indziej). Wniosek: ludzie lubią wiedzieć co jedzą, a nawet jak wiedzą, to jeśli nie widzą, to może nie być łatwo.
Jako, że nie znalazłam restauracji w której można by spożyć jedzenie w ciemnościach postawiłam na innego typu jedzeniowe szaleństwo: lody w przedziwnych smakach. Od dawna marzyły mi się lody pomidorowe, a w necie udało mi się znaleźć informacje o włoskiej lodziarni w Warszawie, która specjalizuje się w niezwykłościach. Niestety na Nowym Świecie wspomniana lodziarnia już nie istnieje, a brak było wskazówek gdzie jest przeniesiona. Dopiero w domu znalazłam informację, że Limoni Canteri 1952 https://www.facebook.com/limoni1952 mieści się teraz na Zwycięzców oraz na Dąbrowskiego (na pieszo raptem 10 minutL), a więc lody buraczkowe, marchewkowe, czy piwne muszą poczekać „sarà prossima volta”…
 
W następnym odcinku o innych miejscach w W-wie, nadziejach i rozczarowaniach…


czwartek, 12 września 2013

Zakręcone miejsca: Częstochowa - Muzeum Produkcji Zapałek, Muzeum Wyobraźni/Fabryka snów

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Częstochowie, w kolejnym po Muzeum Chleba, Ciekawostek i Szkoły oraz Kopalni Guido punkcie na Szlaku Zabytków Techniki, w Muzeum Produkcji Zapałek w Częstochowie (www.zapalki.pl ).
Od dawna chciałam zwiedzić to muzeum, dzięki uzyskanym wcześniej w Internecie informacjom (przepiękna i profesjonalnie zrobiona strona internetowa) nie wycofaliśmy się ze zwiedzania, bo prawdę mówiąc, okolice fabryki trochę straszą. Trzeba też trochę odwagi żeby do stać się do Muzeum, nie wchodzi się do środka, ale należy zadzwonić do bramy i poczekać aż któryś z pracowników wpuści nas do środka. A później, później przenosimy się w czasie, przynajmniej dwie, trzy dekady wstecz. Odrapane ściany, specyficzny zapach, szkolne ławki rodem z sali gimnastycznej, nie najszczęśliwiej udostępniona kolekcja filumenistyczna (etykiet zapałczanych), mocno amatorska „sala kinowa”, a drugiej strony niezwykli ludzie, którzy pracowali w Fabryce i walczyli o jej utrzymanie, wiedza na temat zapałek, ich produkcji oraz pełen, sprawny (niestety nieczynny) park maszynowy.
Teraz już wiem dlaczego dzielono zapałki na czworo, dlaczego dziewczynka sprzedawała zapałki, a nie pudełka zapałek, dlaczego zapałki robione na starych maszynach są lepsze od tych robionych na nowych, że łepek zapałki nie jest z siarki, a sama zapałka jest… niepalna oraz że normalne jest że fabryki zapałek co jakiś czas stoją w ogniu. Ogromne wrażenie robi także film pokazywany przed zwiedzaniem, tak trzyminutowy z pożaru fabryki, jak i z procesu produkcji, a także wystawa rzeźb z jednej zapałki Anatola Karonia (majstersztyk, a do tego nazwy rzeźb!, zobaczcie sami: http://anatolkaron.pl/rzezby.html ).
Świat Anatola Karona http://anatolkaron.pl/rzezby.html
Można także zrobić zapałczane zakupu w muzealnym sklepiku.
Kolejne miejsce, któremu przydaliby się inwestorzy i mielibyśmy perełkę. Jeśli ktoś chce dobrze zainwestować, to akurat to muzeum może rozkwitnąć.
Czas zwiedzania wg informacji na stronie: godzina,
Cena biletu: 10/5 zł (jak na to co można zobaczyć, to bardzo bardzo bardzo mało)
Ocena… wysoka, a nawet bardzo wysoka i żal, że zabrakło inwestorów, dzięki którym nie tylko pasjonaci potrafiliby docenić to miejsce

Po odwiedzeniu Muzeum produkcji zapałek, udaliśmy się w jeszcze jedno miejsce. Trafiliśmy do niego jedynie dzięki billboardowi przy autostradzie Kraków-Katowice (billboard z ciekawą grafiką i dwoma słowami: Muzeum Wyobraźni). Magia słowa „muzeum” sprawiła, że postanowiliśmy sprawdzić, cóż to. W Internecie znaleźliśmy właściwą stronkę http://www.setowski.com. Druga nazwa tego miejsca: Fabryka snów brzmiała równie dobrze jak Muzeum wyobraźni i w połączeniu z bajkowym światem, który ujrzeliśmy w necie oraz faktem, że i tak zmierzaliśmy do Częstochowy ściągnęła nas na ulicę Oławską. Niestety nie zauważyliśmy szyldu (faktycznie był i to całkiem spory, nie przyciągał jednak wzroku może ze względu na brak kolorytu). Budynek Muzeum, to szczytowa część szeregowca, więc chwila zwątpienia była, no ale skoro już byliśmy… Drzwi, bez przerywania rozmowy telefonicznej, otworzyła nam kobieta, która zdziwiła się, że nie uprzedziliśmy o naszej wizycie (na stronie nie ma słowa o konieczności umawiania się. Dalej nie przerywając rozmowy wpuściła nas do środka, czyli do galerii Tomka Sętkowskiego. Mimo małej ilości obrazów (mają one wrócić pod koniec września) magiczny świat artysty wciągnął nas do środka i nie chciał wypuścić. Miejsce, które spokojnie na listę zakręconych można wpisać. Jeśli macie wątpliwości to zajrzyjcie na stronkę Tomka Sętkowskiego i zobaczcie, czy to Wasze klimaty, a w realu spodziewajcie się magii pamiętając, że obie piękne nazwy są zabiegiem marketingowym.


Tomek Sętkowski: http://www.setowski.com/content.php?ContentId=10


Zakręcone miejsca: Radzionków - Muzeum Chleba, Zabrze - Kopalnia Guido


Pod koniec sierpnia pojechaliśmy na Podhale. Mimo miłości do gór od dłuższego czasu unikamy Tatr ze względu na ilość turystów. Tak na marginesie, w te wakacje uzyskaliśmy potwierdzenie, że słusznie wybieraliśmy alternatywne warianty górskie (głównie Dolomity). Chodzenie po górach czując oddech innych turystów na karku kłóci się z ideą odpoczynku w górach, oderwania od świata, ucieczką do natury. A wracając do tematu, skorzystaliśmy z okazji, i po drodze (Łódź-Mursasichle), postanowiliśmy pozwiedzać. Jakoś tak się złożyło, że podróżowaliśmy z pełnym składem, czyli w pięć dorosłych osób. Plan obejmował tylko dwie pozycje: Muzeum chleba oraz Kopalnię Guido.

W obu miejscach dokonałam stosownych rezerwacji. O ile w przypadku muzeum nie było to niezbędne, to do kopalni praktycznie się bez rezerwacji nie dostaniecie (o tym poniżej).

Muzeum chleba, a właściwie Muzeum Chleba, Ciekawostek i Szkoły (http://www.muzeum-chleba.pl/) mieści się w Radzionkowie. W wakacje nie spotkaliśmy tłumów, ale – wg informacji założyciela Pana Piotra Mankiewicza – w roku szkolnym można naliczyć od kilku do dwudziestu autokarów dziennie. Pewnie więc warto zrobić rezerwacje. My dotarliśmy przed czasem, ale kilka osób czekało ze zwiedzaniem na nas. Do muzeum wchodzi się przez salę, w której prowadzona jest sprzedaż profesjonalnych maszyn i urządzeń dla gastronomii. Gdyby nie to, że na nas czekano pewnie utknęłabym przy mieszałkach, formach oraz całej masie nieznanego mi sprzętu (właśnie zajrzałam na stronę wspomnianej firmy ”IZI” Mankiewicz www.mankiewicz.pl  i… nie mogę się oderwać: gotowanie jest jedną z moich pasji, maszyna do granity 6.900 netto – chyba nie sprawię sobie takiej zabawki;),półprofesjonalny mikser 5l 1.800zł.  Nie spodziewałam się, że aż tyle kosztuje wyposażenie piekarni!!! Przesiewacz do mąki 8.300zł, dzielarka 3.500, mikser 110l 29.000, zmywarka do koszy 26.000).

Zostaliśmy jednak porwani i usadzeni przed ekranem telewizora. Niestety film dotyczący chleba (to jedyne niestety w całym zwiedzaniu, szkoda, że na samym początku) był patetyczny jak Kronika filmowa (poprzedzała ona jednak właściwy film). W trakcie pokazu zerkaliśmy raz po raz na siebie zastanawiając się, czy to nie żart, ale tak nie było. Spostrzegawcze oko dostrzegło także, że sztucznie rozmnożono długość obrazu filmowego, jako że kilka scen powtarzało się.

Po filmie na oprowadzanie po muzeum zabrał nas sam właściciel – Pan Minkiewicz. Miejsce to niewątpliwie nie tylko powstało, ale i żyje dzięki niemu. W muzeum, na szczęście – to moje osobiste zdanie, nie ma żadnych, albo prawie żadnych opisów prezentowanych eksponatów. Zamiast tego dobry duch tego miejsca co i rusz rzuca pytaniami jak z Seksmisji „Do czego służył ten przedmiot, siostry!” przy czym nie pasowałoby dokończenie cytatu „Nie ma chyba potrzeby tłumaczyć”. Mimo, że w naszej tylko jedna osoba urodziła się w czasie zmiany systemu, to w większości przypadków wysilaliśmy nasze mózgi do ciężkiej pracy umysłowej w celu odnalezienia właściwej odpowiedzi. Pierwsze narzędzia, które obejrzeliśmy służyły do prania (tara, maglownica, „pralka bąbelkowa” na kiju). Nawet o ile potrafiliśmy przy niektórych podać prawidłowo nazwy, to nie wiedzielibyśmy jak ich użyć! Wśród kolekcji Pana Minkiewicza znalazły się filiżanki dla wąsaczy (odkryłam, że w ofercie ma takowy wzór Fabryka AS Ćmielów o której pisałam przy okazji Żywego Muzeum Porcelany, http://www.as.cmielow.com.pl/pl/3/sklep/1/13/-/1107/ Ciekawe, że firma chwali się, że jest to eksperyment artystyczny z 1937 roku. Skoro filiżanka Pana Piotra Mazurka http://www.trojmiasto.pl/skarby_niezwykle/Kubek-dla-wasaczy-Piotr-Gdansk-s35.html przetrwała dwie wojny, to pomysł na tego typu rozwiązanie musiał pojawić się wcześniej. Cena filiżanki, bagatela, 400zł, no ale to ręczna robota, no i porcelana. Moja lepsza połowa będzie musiała wycierać wąsy tak jak to dotychczas czyniła:)), filiżanki do picia chudego lub tłustego rosołu, różnego rodzaju foremki do ciast, maszynka do karmelków (przypominająca o niedawnej wizycie w Manufakturze Cukierków http://www.manufaktura-cukierkow.pl/ - więcej o niej „wkrótce”, na Tablicy znalazłam taką maszynkę http://tablica.pl/oferta/maszynka-do-wyrobu-cukierkow-landrynek-lizakow-ID38vtx.html , ale 2500zł to za dużo jak na gromadzenie eksponatów), miedziane prysznice z przepływowym ogrzewaczem wody na węgiel, piec chlebowy i setki innych eksponatów, co jeden to bardzie fascynujący za sprawą właściciela.
W części muzeum związanej ze szkołą Pan Minkiewicz posadził nas do ław szkolnych, obwieścił dzwonkiem lekcję i poświęcił lekcję bieliźnie męskiej i damskiej. Warto zobaczyć spodnie, czy majtki z klapą – może i one wrócą kiedyś do łask?;) Notatki z lekcji można było sporządzać na tabliczkach używając kamiennych rysików. Moje rówieśnice, ale i nasze mamy, oglądając i dotykając tych eksponatów mają pewnie przed oczami scenę z Ani z Zielonego wzgórza kiedy rozbija tabliczkę na głowie Gilberta Blythe.
Mieliśmy także możliwość zrobienia własnej bułki zaplecionej w warkocz, którą na koniec każdy ze smakiem spałaszował (generalnie wypiek jest dedykowany dzieciom, ale bez tych bułek muzeum chleba byłoby bardzo od niego odległe, więc proście o wypiek).
Już na odchodne Pan Minkiewicz podrzucił nam zagadkę, która dla mnie była z gatunku nierozwiązywalnych, a którą mąż mojej przyjaciółki rozbroił w 20 sekund.
Cena dla osób indywidualnych 14 zł.
Moja ocena ****+: szkoda, że nie można zobaczyć przynajmniej niektórych cudeniek związanych z wypiekiem w działaniu, że film jest tak „nieczasowy”, że robi gorzej a nie lepiej idei wartości chleba oraz że tak mało chleba w chlebie
 
Wizyta w Muzeum Chleba, Ciekawostek i Szkoły tak się przeciągnęła, że do Kopalni Guido (Muzeum Górnictwa Węglowego; www.kopalniaguido.pl ) w Zabrzu dojechaliśmy z 7 minutowym spóźnieniem. Mieliśmy zrobioną rezerwację na godzinę 13.00, a o 13.07 Pani pracująca w kasie obsztorcowała nas, że się spóźniliśmy i dopiero po krótkiej dyskusji zaczęła załatwiać możliwość dołączenia do grupy z 13.00, która zdążyła zjechać na poziom 320. Gdyby nie to, że poza lepszą połówką towarzyszyły mi jeszcze trzy znajome pewnie podziękowałabym i odwiedzilibyśmy inną kopalnię, bądź atrakcję z listy Szlaków Zabytków Techniki www.zabytkitechniki.pl, gdzie obsługa potraktowałaby nas uprzejmiej.
Złe pierwsze wrażenie wymazał skutecznie i to już w pierwszym minutach oprowadzający nas przewodnik, były górnik. Trasa na poziomie 320 sprawiła na nas wrażenie. Nasz przewodnik, dzięki swojemu doświadczeniu, ale także maszynom, które są uruchamiane w trakcie zwiedzania, przekonał każdego sceptyka, że praca górnika to naprawdę ciężki kawałek chleba (w co ani przez chwilę nie wątpiłam)a wszystko to z humorem, na luzie, a jednocześnie bardzo, ale to bardzo profesjonalnie. Nie było pytania na które nie uzyskalibyśmy odpowiedzi. Na 2,5 kilometrowej trasie usłyszeliśmy huk wentylacji (bez pracujących maszyn trudny do wytrzymania choćby i chwilę), zobaczyliśmy pracujące przenośniki i przejechaliśmy się  górniczą kolejką podwieszaną, przez chwilę także znaleźliśmy się w kompletnych ciemnościach.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do końca trasy, który wypada w… pubie K8. Gdyby nie dudniąca muzyka techno i świadomość, że winda wynosząca na powierzchnie odjeżdża co pół godziny być może zostalibyśmy tam na obiad.
UWAGA: konieczne rezerwacje (no i nie ważcie się spóźnić),
cena biletów dla poziomu 320: 26/21 zł w tygodniu, 28/23 w weekend, bilet łączony poziom 170 i 320 odpowiednio 36/31 i 38/33.
Ocena ****+ (gdyby nie Pani w kasie…)

środa, 11 września 2013

Zakręcone miejsca: okolice Kazimierza Dolnego

Kilka dni temu zabrałam moich najbliższych na dwudniową wycieczkę. Plan był taki, żeby wszyscy byli zadowoleni w związku  z tym w programie pojawiła się wizyta w winnicy obejmująca degustację, odwiedziny w Ćmielowie w Żywym Muzeum Porcelany, Muzeum nietypowych rowerów i Muzeum Pijaństwa w Gołębiu oraz Farma Iluzji. To kolejna podróż w poszukiwaniu miejsc nietypowych, niezwykłych, ekstrawaganckich i niekoniecznie znanych.
 
Wpierw dotarliśmy do Ćmielowa do Żywego Muzeum Porcelany.
Zrobiłam wcześniej rezerwację, ale gdy przybyliśmy (ok. 15 minut przed czasem) grupka która się uzbierała ruszała na zwiedzanie, więc nie czekając na opłacenie biletów przemiła Pani przewodnik (bo zwiedzanie muzeum ma miejsce z przewodnikiem co - według mnie - pozytywnie wpływa na ocenę tego miejsca) zabrała nas na Wystawę Starej Porcelany. Kolekcja nie jest może imponująca, ale wystarczająca aby poznać różnice między fajansem, a porcelaną, zachwycić się delikatnością porcelany i zapoznać się ze zmianami stylistyki. Następnie udaliśmy się obejrzeć galerię van Rij ze współczesnymi dziełami niekoniecznie mającymi ścisły związek z porcelaną. Nie jestem koneserem, ani znawcą, więc potuptałam po sali, ale bez specjalnej satysfakcji. Nie wiedziałam za bardzo czy trafiliśmy do tej sali, aby zwiedzać, czy aby kupować. Pani przewodnik podawała ceny "dzieł" z kilkoma zerami oraz podpierała się nazwiskami pewnie znanymi wśród znawców sztuki, ale niekoniecznie przez przysłowiowego Kowalskiego. Przed właściwym zwierdzaniem zakupiliśmy bilety (pakiet obejmujący wystawę, galerię i muzeum: 24,9 zł normalny, 21,9 zł ulgowy, chyba najkorzystniejsza opcja, bo o ile galerię możnałoby ominąć, to łączna cena za wystawę i muzeum wyniosłaby poza pakietem odpowiednio 30 i 24 złote) i udaliśmy się do muzeum. Po wstępie przewodnika, obejrzeniu pieca i krótkiego filmu przeszliśmy do sedna żywego muzeum, czyli uczestniczenia w kolejnych, wybranych etapach produkcji porcelany. Każdy z uczestników wycieczki mógł wszystkiego dotknąć, spróbować. Dzięki tej części zwiedzania oraz wystawie starej porcelany muszę uznać to miejsce za zdecydowanie warte odwiedzenia. Szczególnie usatysfakcjonowani będą Ci, którzy lubią wszystkiego dotknąć, znać know-how, ale i dla tych którzy potrafią zachwycać się pięknymi rzeczami.
Wyjście z muzeum następuje przez sklep, co z jednej strony dla tych którym podobało się mogę zakosztować jeszcze trochę piękna, a ci którzy chcieliby pozostawać w otoczeniu pięknych rzeczy nabyć je. W zakupach "pomaga" właściciel fabryki (przynajmniej wydaje mi się, że był to właściciel), który podpiera się nazwiskami znawców przekonując, że ręcznie robione i malowane figurki są najlepszą na świecie inwestycją. Tylko brak większej gotówki (najmniejsze figurki kosztują ok. 100 zł, filiżanki, większe figurki to już koszt kilkuset i więcej złotych) przywrócił mi rozsądek (no i świadomość, że zakupów mogę dokonać w sklepie internetowym fabryki).
Jedynym minusem jest brak możliwości robienia zdjęć. Tzn. możliwość taka istnieje, ale kosztuje to 8 zł (w przypadku naszej pięcioosobowej grupy to już wyraźny wydatek). Właściciel bardzo obawia się kopiowania wzorów. Rozumiem to, ale ktoś kto chciałby skopiować wzory zapłaciłby te 8 zł, a w dzisiejszych czasach istnieją bardzo "dyskretne" sposoby filmowania, czy robienia zdjęć. Amatorzy robiący zdjęcia mogliby tylko zachęcić do odwiedzania tego, skąd inąd, magicznego miejsca.
Aaaa... Dodatkiem do biletu jest możliwość kupienia pamiątkowego kubeczka. Niestety z Muzeum Porcelany wywozi się w takim przypadku fajansowy kubek, niespecjalnie piękny i w wątpliwej cenie 15 zł.
Teraz już wiem dlaczego porcelana jest tak droga (na 100 odlanych filiżanek do sprzedaży trafia... 8) i jak pracochłonne jest tworzenie tych cacek.
Informacje o godzinach pracy Muzeum, cenach biletów, a także sklep firmowy są dostępne na stronie http://turystyka.cmielow.com.pl/pl/11/strona/1/76/
Moja ocena **** (na *****)
 
W Ćmielowie warto zajrzeć także do sklepu firmowego Zakładów Porcelany Ćmielów http://porcelana-cmielow.com/. W samym sklepie ceny są... jak to ceny porcelany... Ale można obejrzeć najnowsze wzory porodukowanych w fabryce zastaw stołowych, a przy małej zawartości portfela znaleźć coś ciekawego i w dobrej cenie na kiermaszu (zastawa obiadowa dla 6 osób - 18 elementów to wydatek ok. 80 złotych, choć pewnie łatwiej skompletować mniejsze komplety, w końcu to kiermasz pozagatunkowych wyrobów).
Szkoda, że w Ćmielowie nie można obejrzeć współczesnych sposobów produkcji porcelany.
 
Trochę zgłodnieliśmy zwiedzając i robiąc zakupy, więc udaliśmy się do położonej w samym centrum (na przeciw Domu Kultury) restauracji. Niestety szyld nie zwrócił naszej uwagi i kilka razy pytaliśmy o drogę, mimo że znajdowaliśmy się w zasięgu wzroku, słuchu i węchu pizzeri. Pizza dobra, duża (na 5 osób dwie średnie, zgodnie z ostrzeżeniami pani wyrabiającej pizzę, okazało się zbyt dużymi) i w rozsądnej cenie (wydaje mi się, że rachunek za dwie pizze, piwo i napój nie przekroczył 80 zł).
 
Z Ćmielowa udaliśmy się do Ostrowa Lubelskiego do winnicy Solaris (http://www.winnicasolaris.pl
Skąd pomysł żeby winnic szukać w Polsce?
Obowożąc znajomych Włochów po Polsce (o tym wkrótce) odkrywałam dla siebie ciekawe informacje. Wiedziałam, podobnie jak większość Polaków, że winorośl uprawia się na zachodzie naszego cudownego kraju. Poszukując winnic natnęłam się na publikację „Winnice w Polsce. Wszystko o enoturystyce" Ewy Wawro. Znajduje się w niej mapka sytuująca wybrane polskie winnice z której dowiedziałam się, że winnice są i w województwie lubelskim, nie koniecznie lubuskim (kiedy opowiadałam o naszej wycieczce, często niejako automatycznie znajomi mnie poprawiali, kiedy wspominałam o winnicach). Jako że "bardziej po drodze" był mi wschód niż zachód, a pozostali uczestnicy kochają wino, więc przeczesałam internet w poszukiwaniu winnicy (pomocna okazała się m.in strona http://www.winiarzempw.pl/winnice.php oraz http://www.naszewinnice.pl/polskie-winnice/prezentacja-winnic), którą moglibyśmy zwiedzić, ale i dokonać degustacji.
Wybór (a właściwie brak wyboru, bo w ciągu tygodnia przygotowań nie udało mi się skontaktowac z innymi właścicielami) padł na Solaris i... to był baaaaardzo dobry wybór. Winnica liczy tylko 400 akrów, ale właściciel - Pan Maciej Mickiewicz - uprawia na nich 8 szczepów winorośli. Nie trzeba być znawcą win, żeby znaleźć się pod urokiem tego miejsca. Początek września to okres dojrzewania część szczepów, które swobodnie i na zaproszenie właściciela próbowaliśmy.
Ten rok był wyjątkowo dobry i winogrona są niesamowicie słodkie, można było przez chwilę zapomnieć gdzie się znajdujemy.
Po krótkiej wycieczce po winnicy trafiliśmy do piwniczki, starej, pięknie odrestaurowanej obórki. Pan Maciej szczegółowo i cierpliwie odpowiadał na nasze pytania odnośnie procesu produkcji, prowadzenia winnicy, jej powstawania... Przy dwóch butelkach białego wina (Hibernal 2012, Seblanc 2012) oraz jednej czerwonego (Regent) zakąszanych serami, przepyszną wędliną, oliwkami (niestety sprowadzanymi;) i pieczywem niesamowicie szybko minęły nam grubo ponad dwie godziny (koszt przy pięciu osobach 30 zł od osoby). Miejsce i właściciel zaczarowały nas. Na pewno będziemy namawiać naszych przyjaciół do wycieczek (oczywiście z nami) do tej, a może i innych winnic. Najbliższa okazja to wrześniowe i październikowe zbiory, a kolejna bardzo dobra to majowe Święto wina w Janowie Lubelskim.
"Na drogę" zakupiliśmy kilka butelek (również dla włoskich niedowiarków) i ruszyliśmy do Chodela  gdzie zamówiłam noclegi.
Moja ocena ***** (na *****) 
Niestety wybór gospodarstwa agroturystycznego (Na skraju lasu, http://agro.chodel.com/) nie należał do najlepszych. Otrzymaliśmy inne niż zamawialiśmy pokoje, a standard i czystość tak pokoi jak i wspólnych łazienek nie tylko nie powalały, ale wręcz psuły radość z wyjazdu (cena 35 zł za osobę w pokoju dwu- oraz w 3-osobowym). Na szczęście spędziliśmy tam tylko jedną noc. Nie zachęcam. Nazwa "Na skraju lasu" obiecująca koniec świata też nie odpowiada prawdzie, choć akurat nie to było największym minusem tego gospodarstwa.
Właściciel winnicy Solaris wspominał nam o innym gospodarstwie w Opolu Lubelskim (http://www.umichasi.pl/) i tam następnym razem spróbujemy się zatrzymać.
 
I jedno zaskoczenie: Kaziemierz Dolny, piątek, godz. 21-22, rynek... cisza, spokój... O tej porze spodziewałam się tłumu turystów, stąd też wybór noclegu w Chodelu. O 21 wszystkie kawiarnie były otwarte, tylko tylko że puste. W menu wybranej przez nas kawiarni były tylko ciasta i lody, z tym, że na początku weekendu nie było ani pierwszych, ani drugich (tzn. ledwie wystarczyło na 4 porcje...). Może turyści wybrali inne miejsce?
 
Pierwszą sobotę września rozpoczęliśmy wizytą w Gołębiu u Pana Józefa Majewskiego w Muzeum Nietypowych Rowerów oraz znajdującego się w tym samym miejscu Muzeum Pijaństwa. W Panu Majewskim zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Dawno nie spotkałam pokrewnej mi duszy i kogoś tak zakręconego. Muzeum to nazwa na wyrost zarówno w przypadku rowerów jak i pijaństwa, bo to raczej kolekcje, nazwa jest jednak marketingowo doskonała. Przed nami gościła u Pana Majewskiego grupa nauczycieli z Łodzi, którzy bawili się wyśmienicie. My poczekaliśmy aż cała grupa wybawi się (jeśli macie napięty plan zwiedzania to polecam wcześniejsze umówienie się) i doczekaliśmy się spotkania z człowiekiem kolorowym, posiadającym niesamowitą wiedzę o rowerach i ich budowie, majesterkowiczem i emerytowanym nauczycielem, który odsłaniał nam sekrety rowerów demonstrując jazdę na co najmniej 20 egzemplarzach, z których części nie spotka się nigdzie, albo niezwykle rzadko. Były więc rowery poziome, pionowe, bez łańcucha, przeciwnie skrętne (poprowadzenie takiego cacka było niezłym wyzwaniem), riksze i "riksze", tandem, ze skrętną kierownicą i ze skrętnym tylnym kołem, galopujące, ze specyficznie zamontowanymi kołami... A do tego rowery masowej produkcji, które można znaleźć raczej na filmikach z you tube niż w sklepach, czy tym bardziej na ulicach. Z komercyjnej produkcji (bo duża część rowerów z kolekcji Muzeum to produkcje właściciela muzeum) wypróbowaliśmy m.in.:
- Giant Revive (http://www.giant-bicycles.com/en-us/bikes/lifestyle/600/28460/) sprawdziłam ceny w Polsce używanych 1300-1700 zł (http://sprzedajemy.pl/rower-miejski-giant-revive,5090232), wygodnie się siedzi, ale trzeba nauczyć się prowadzenia, gdyż rower bardziej czuły na skręty niż te standardowe, na plus to że mniejszy wysiłek wkłada się w pedałowanie;
- składak Strida (http://www.strida.pl/strida/MODELE.html), który zachwycił nas łatwością składania, stylistyką, cudeńko, z tym, że poza szaloną ceną (nowy ok. 3000 zł, a używane na allegro ok. 2000)
- Trikke (http://trikke-poland.pl/) na którym od dawna chciałam się przejechać. Wersja HPV niestety nie jest łatwa do okiełzania:( A na kupno niestety w tej chwili mnie nie stać, szczególnie gdyby miał on pozostać tylko zabawką. Na elektryczną bym się zdecydowała od razu (oczywiście gdyby był w zasięgu mojego portfela).
 
Jeśli zastanwiacie się nad kupnem jakiegoś szalonego roweru to koniecznie udajcie się do Gołębia żeby:
1) spróbować jak się na nim jeździ
2) posłuchać rzetelnej opinii i rady Pana Majewskiego.
Właściwie to nie rozumiem dlaczego firmy produkujące rowery nie oddają ich do testowania Panu Majewskiemu. Myślę, że wcale nie mała część odwiedzających Muzeum zdecydowałaby się lub bardziej świadomie podjęłaby decyzję co do kupna nowego jednośladu, co na pewno wpłynęłoby na sprzedaż rowerów.
Będę gorąco kibicować żeby do Muzeum trafiało jak najwięcej gości, żeby producenci i dealerzy wykorzystali świetną okazję do promocji, no i żeby znalazł się inwestor który pozwoli temu szalonemu człowiekowi i miejscu rozbłysnąć takim światłem na jakie zasługuje.
 
Moja ocena *****+, będę powracać
Nie zwracajcie uwagi na zdjęcia obórki, albo na to że rowery są odrapane. O magii tego miejsca decyduje człowiek, jego poczucie humoru, podejście do odwiedzających, zaangażowanie, no i... same rowery.
 
Po zakończeniu wizyty w Muzeum nietypowych rowerów, zajrzeliśmy z Panem Majewskim no Muzeum pijaństwa z kolekcją pustych (w większości), ale oryginalnych botelek. Najważniejszy jest komentarz "kustosza" i dobrego ducha tego miejsca oraz jego przesłanie "móc to chcieć" - Ci którzy narzekają na brak pracy, po prostu nie chcą niczego dla siebie znaleźć. Ja biorę sobie głęboko do serca przesłanie Pana Majewskiego i wkrótce napiszę o moim pomyśle na życie, na pewno także o różnych szalonych zabawkach dla dorosłych.
Cena... za niska, ale sami to ocenicie, my zamiast umieszczonych w cenniku 30 minut spędziliśmy 3,5 godziny, które minęły w mgnieniu oka.
 
Z Muzeum pomknęliśmy na Farmę Iluzji do Woli Życkiej (http://www.farmailuzji.pl). Jadąc od strony Puław ostatnie restauracje są w Dęblinie, ale na Farmie znajdziecie punkty gastronomiczne, można także przywieźć coś na grila (dużo miejsc, wszystkie bezpłatne). Nie spodziewałam się aż takiego rozmachu i takiej ilości ludzi!!! Tam zrozumiałam dlaczego Kazimierz Dolny świecił pustkami;) Fantastyczne miejsce tak dla samych dzieci, rodziców z dziećmi, jak i całkiem dorosłych, nawet tych którzy zatracili w sobie wewnętrzne dziecko.
Bardzo przemyślana inwestycja, z niespotykanym, jak na nasz kraj, rozmachem i pomysłem.
Do ciekawszych miejsc należą położone zaraz przy wejściu Muzeum Iluzji (kolejne miejsce nazwane muzeum, choć jeśli nim jest to tylko w tym pozytywnym znaczeniu). Lustra (w tym weneckie), hologramy tak realistyczne, że każdy chce sprawdzić, czy to możliwe (a ja zaczynam wierzyć, że jeszcze za mojego życia będę oglądać TV w prawdziwym 3D z możliwością obejrzenia obiektu z każdej strony), krzywe zwierciadla... Nawet jeśli ktoś "już to widział" będzie pod wrażeniem.
Przed Muzeum Iluzji kącik głowa na talerzu - koniecznie się tam wczołgajcie i róbcie zdjęcia.
Latająca Chata Iluzji robi wrażenie już z zewnątrz, ale wewnątrz to istny hardcore! Tabliczka przed wejściem ostrzega osoby mające różne problemy zdrowotne, że wrażenia z domku mogą być dla co poniektórych zbyt intensywne i... nie ma w tym nic przesady. Ledwo trzymałam się na nogach mimo, że kocham stanie na krawędzi i adrenalinę w praktycznie każdej postaci (o tym w przyszłości). Wewnątrz oczywiście kilka obowiązkowych zdjęć, które nie oddadzą wrażeń jakie odbiera nasz mózg w tym niezwykłym miejscu.
Odwiedzając Farmę warto przyjrzeć się z pozoru banalnym planszom nazwanych szumnie Ścieżką złudzeń. Na pewno można znaleźć to w internecie, i co więcej warto to zrobić, ale ile razy mamy okazję dzielić się wrażeniami z bliskimi z tego co widzieliśmy w tym samym czasie, a nie przesyłając sobie linki...
Cała nasza jak najbardziej dorosła piątka (28-64 lata) szła z otwartą buzią próbując rozgryźć tajemnicę Magicznego domku. I mimo, że nam się to udało, to i tak pozostał magiczny (też chcę taki mieć!:)).
W Tunelu zapomnienia mój błędnik odmówił współpracy. Niby tylko kilka kroków, ale efekt jak z niezłego rollercoaster (które kocham). Obowiązkowy punkt do odwiedzenia, choćbyście mieli te kilka metrów przejść czołgając się lub zataczając. Warto zrobić to oddzielnie oglądając w telewizorze jak Wasi bliscy próbują pokonać kilkumetrowy Tunel.
Zdrowa ścieżka, wiklinowy labirynt, zagroda króliczków... na szczęście nie trzeba nigdzie pędzić, można porobić zdjęcia, położyć się na trawie, pogrilować.
Cena: od 12 zł dla seniorów do 23 dla "normalsów", WARTO!!!
Moja ocena *****
Na szczęście do Farmy prowadzą duże i wyraźne tablice, więc nie zwątpicie na trzeciej jakości drodze, że jesteście blisko powrotu do dzieciństwa:)